Oczekuje od muzyków, by dużo wnieśli od siebie do wspólnego grania. Jest bardzo wymagający, ale jednocześnie wyjście z nim na scenę i granie, to jak jazda bez trzymanki. Nigdy nie wiadomo, w która stronę „to” skręci, ale zawsze jest inspirujące. Tomasz Stanko jest po prostu improwizatorem. Przez Tony Oxleya, perkusistę, został nazwany ambasadorem jazzu.
Z Tomaszem Stańko rozmawia Samanta Stochla.
Tomasz Stanko Kwintet dał w kwietniu br. koncert w National Concert Hall w Dublinie. Muzycy, z którymi pan przyjechał, to nie jest jedyny skład, z którym pan gra. Na jakiej zasadzie dobiera pan osoby do swoich zespołów czy projektów?
TS: Jazz to improwizowana muzyka, która daje dużą wolność. Właściwie to, z kim się gra, to jest częścią kompozycji. Kiedy decyduję się grać z takim czy innym zespołem, to już mniej więcej wiem, jak to będzie brzmiało. To jest pewien typ instrumentacji. Marcin (Wasilewski) to nie tylko pianista. On jest również swojemu. Mój nowojorski pianista David Virelles też gra po swojemu. Każdy z nas ma swój własny, indywidualny rys. Pewną osobowość artystyczną, muzyczną, swoje własne brzmienie. W związku z tym dobór muzyków jest bardzo istotny. Przy tym wyborze intuicja jest taką najpewniejszą rzeczą. Wiedza, intuicja i doświadczenie. To taki „czuj”. W Polsce nie ma za dużo muzyków. To był rodzaj szczęścia, że spotkałem tych młodych (śmiech) mężczyzn. Dawno temu mieli oni po 18, 19 lat ( Marcin Wasilewski – fortepian, Sławomir Kurkiewicz –kontrabas, Michał Miśkiewicz – perkusja). To była dość wyjątkowa sytuacja.
Panie Tomaszu, czego pan oczekuje od muzyków, z którymi pan gra?
TS: Oczekuję absolutnie tego, aby mieć człowieka, który bardzo dużo gra. Gra po swojemu i umie grać przede wszystkim. Zwracam dużą uwagę na zespoły. To jest dla mnie bardzo ważne. Od samego początku zawsze „piekielnie” zwracałem uwagę na to, z kim gram. To była jedna dla mnie. Ten skład skandynawski też sobie dobrze przebrałem. Każdy, kto gra ze mną, jest znanym muzykiem.
Gdy pan tworzy muzykę, jak to przebiega?
TS: To jest dość długi proces dla mnie. Te parę dźwięków… Lubię porównywać kompozycje jazzowe do programów komputerowych. To są w pewnym sensie takie „szyfry”, które nam pomagają improwizować muzykę na scenie. Różne mają formy. Są takimi przerywnikami lub wprowadzają pewien nastrój. Gdybym miał komponowanie przyrównać do literatury, to bardziej do pisania poezji. To jest krótki, scementowany proces. Te utwory są króciuteńkie. Trudno je nazwać kompozycjami w klasycznym znaczeniu tego słowa. To nie są kompozycje. To są jakieś szkice, jakieś krótkie formy, które mają inny cel, ale muszę je długo pisać. Muszą się odleżeć, muszą się ułożyć. Czasem piszę bardzo szybko, czasem „jak krew z nosa” mi to leci. Bardzo wolno. To jest bardzo różnoraki proces, ale generalnie zasada 6 rano, 12 w południe jest najlepsza.
Ile pan miał trąbek w swoim życiu?
TS: Nie tak dużo, szczerze mówiąc. Pierwsza trąbkę dałem na aukcję i jedna pani z Monachium kupiła. Bardzo miła zresztą. Potem miałem trąbkę, którą dałem innemu trębaczowi. Odkupił ją od niego ktoś, kto zajmuje się naprawą trąbek. Potem miałem trzy trąbki typu Schilke. Mam je cały czas. Teraz, od kilku lat, mam nową trąbkę – Monnette. To taki rolls royce wśród trąbek. Była robiona w Ameryce, w okolicach Portland.
Proszę mi powiedzieć, dla kogo jest przeznaczona muzyka jazzowa?
TS: Jazz to muzyka dla ludzi. To nowy typ muzyki i bardzo klasycznej. Operujemy dźwiękiem, ale to muzyka improwizowana. Jej naczelną cechą jest improwizacja. To pewna technika komponowania, która jest szybka. Trwa w czasie. Przez to może być bardziej nowatorska, ponieważ intuicja jest bardziej nowatorska niż rozumowy sposób komponowania.
Jazz to jest przede wszystkim improwizacja. Czyli rozumiem, ze każdy koncert jest inny…
TS: Jest w jakiś sposób inny. Oczywiście konwencja powoduje, że wszystko jest w miarę podobne. Moja muzyka jest taka, a nie inna. Ale dla nas ta muzyka za każdym razem jest inna. Z komercyjnego punktu widzenia jest to minus. Ludzie lubią przychodzić na coś, co znają. Ten aspekt muzyki, improwizacja, nie ułatwia nam kontaktu z publicznością. Ludzie wolą wiedzieć i znać. Wiedzieć, co ich czeka. Tu nie zawsze mogą nadążyć. Z drugiej strony intuicyjnie wiedzą, że to jest dobre. Intuicja pozwala im nadążyć. Ta muzyka jest w jakiś sposób bardziej wyrafinowana. Ma też określony typ ludzi, którzy mają ochotę tym się zająć. Ta muzyka nie jest trudna, tylko pewne gatunki wymagają większego osłuchania. Jak się jest w tym troszkę osłuchanym, można korzystać z jej wartości. Przyrównuję to do herbaty. Od paru lat zajmuję się herbatami. Między tymi bardzo drogimi herbatami a tymi bardzo dobrymi w średniej cenie jest straszliwa różnica. To już są niuanse. Trzeba dużo pić tych herbat, żeby wyczuć, jaka jest różnica między gatunkami. Która jest wiosenna, a która z górskich regionów… by całą przyjemność czerpać z tych niuansów smakowych. Tak samo jest z każdym gatunkiem sztuki.
Czemu wybrał pan ten rodzaj muzyki?
TS: Podoba mi się. To jest piękna muzyka dla mnie. Bardzo nowoczesna sztuka. Jazz to taka sztuka, w której my liczymy czas. Muzyka jest liczeniem czasu. Bardzo dokładnym. Porównałbym jazz do fizyki kwantowej. I ten nastrój… pochodzący z tego dziwnego sposobu grania. Ta muzyka się cały czas rozwija. W Nowym Yorku jest coraz więcej muzyków, coraz więcej szkół. Tylko że świat jest duży i oferuje bardzo dużo rzeczy. Wiele osób też nie trafia na ten rodzaj muzyki, bo i nie ma po co…
Szczerze mówiąc myślałam, ze złote lata jazzu już dawno się skończyły.
TS: Nie, nie… Bardzo prędko zmienia się charakter tej muzyki. Coraz bardziej staje się muzyką niszową, ale wszędzie są tłumy ludzi. Jeśli się wejdzie w niszowych wykonawców, to trzeba słuchać najlepszych wykonań. Ma się wtedy ten skrót. Człowiek intuicyjnie ma taką łatwość w sobie. Publiczność, każdy człowiek odczuje jak coś jest w najlepszym gatunku. Nie musi wiedzieć. Odczuje. Widzi i poznaje dramaturgię po scenie. Po pewności. Instynkt prowadzi wtedy… W żadnej innej muzyce nie ma takiej precyzji rytmicznej.
Na koncert pana zespołu w National Concert Hall w Dublinie przyjechali ludzie z całej Irlandii.
TS: To jest bardzo pozytywne. Nam daje siłę ta publiczność.
Panie Tomaszu, czego można panu życzyć?
TS: Ja bym chciał kroczyć do samego końca. Tego sam bym sobie życzył. Staram się na to zapracować, żeby do samego końca „równo” się czuć. A potem jak przyjdzie moment, siąść jak ten Indianin i „kopnąć w wiadro”.
Rozmawiała SAMANTA STOCHLA
Foto: ANDRZEJ TYSZKA/ECM RECORDS
Redakcja portalu informuje:
Wszelkie prawa (w tym autora i wydawcy) zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów zabronione.