Moja mama umarła. Odeszła po siedmiu latach „walki” z rakiem. Ujęłam słowo „walka” z cudzysłowie, ponieważ uważam, że metody, jakie wykorzystuje dzisiejsza medycyna konwencjonalna do leczenia na oddziałach onkologicznych to zabijanie pacjenta wraz z nowotworem, nie zaś leczenie tegoż. Ale do rzeczy…
Ludzie często mówią, że jeżeli wiemy, że ktoś nam bliski jest śmiertelnie chory, to jesteśmy w stanie przygotować się na najgorsze. To nie jest prawda. Z własnego doświadczenia wiem, że śmierć po długiej chorobie boli tak samo, jak ta, która przychodzi gwałtownie i nagle, a nawet pokuszę się o stwierdzenie, że boli bardziej, bo bliscy chorego cierpią razem z nim, patrząc na to, jak powoli i boleśnie odchodzi.
1 kwietnia 2018 r. zasiadłam z rodziną w Irlandii do Wielkanocnego śniadania, kiedy zadzwonił mój telefon. Spojrzałam na wyświetlacz i zmroziło mnie. To dzwonił mój Tata.
„On nigdy do mnie nie dzwoni, zawsze to Mama dzwoniła, coś się stało” – pomyślałam i drżącą ręką odebrałam połączenie, spodziewając się złych wieści.
„Córeczko musimy się przygotować” – powiedział – „Mama umiera”.
Niedowierzanie – to właściwe słowo, by opisać to, co czułam w pierwszej chwili.
„Jak to możliwe?” – wypytywałam w panice – „Jeszcze tydzień temu z nią rozmawiałam, nie skarżyła się, wydawała się być w dobrej formie”.
„Nie chciała Cię martwić” – usłyszałam z drugiej strony.
Rozłączyłam się zupełnie otępiała.
Boże, co ja mam teraz zrobić? Muszę tam lecieć, pożegnać się z nią, być przy niej. Mała nie ma paszportu, nie polecę, nie zdążę jej zobaczyć. Co ja mam zrobić? Dlaczego nikt mi wcześniej nie powiedział, że z nią jest aż tak źle – gorączkowo analizowałam sytuację, w jakiej się znalazłam. A ta wydawała mi się beznadziejna.
Święta Wielkanocne, wszystkie urzędy pozamykane, karmię piersią 5-miesięczne niemowlę, któremu nie zdążyłam wyrobić dokumentu tożsamości. Wprawdzie prowadzona przeczuciem dwa tygodnie wcześniej złożyłam wniosek w irlandzkim biurze paszportowym, ale na paszport trzeba czekać ok. miesiąca, nie przyspieszę tego. Ostatnią i jedyną nadzieją jest ambasada Polski.
Będąc w ciągłym kontakcie z bratem, monitorowałam sytuację w kraju. Mama była w agonii, ale żyła. Minął Poniedziałek Wielkanocny, nadszedł wtorek. Z samego rana skontaktowałam się z konsulem, który kazał przyjechać dnia następnego rano. Tak też zrobiłam. Wydrukowano mi tymczasowy paszport dla dziecka w ciągu 15 minut. Pani w okienku ze łzami w oczach życzyła mi, by wszystko dobrze się skończyło.
„Ona już nie wyzdrowieje, przegrała tą walkę, pragnę tylko ja zobaczyć zanim odejdzie” – odpowiedziałam powstrzymując płacz. Po odebraniu paszportu zamówiłam pierwszy dostępny termin wylotu, w piątek rano.
„Jezu pozwól jej doczekać, nie poznała najmłodszej wnuczki, daj jej szanse. Daj mi szansę ją pożegnać” – modliłam się w myślach.
W międzyczasie Mamę przetransportowano do hospicjum, gdzie miała dokonać żywota.
W czwartek późnym wieczorem przygotowywałam się do wylotu, pakowałam siebie i dziecko, kiedy znów zawibrował telefon. Znowu Tata. „Boże, nie, nie, nie zabieraj jej jeszcze” – szeptałam do siebie podnosząc komórkę.
Odebrałam i usłyszałam najgorsze wieści w moim życiu. Umarła. Odeszła, nie zdążyłam się z nią pożegnać, nie było mnie przy niej, kiedy przyszła śmierć. Poczucie winy, bezsilność, rozpacz.
Emocje przetaczały się przez moje ciało jak bezlitosne, niszczycielskie tornado. Wybuchłam konwulsyjnym płaczem. Oddałam mężowi córkę, nie byłam w stanie jej nakarmić.
Moja mama nie żyje. Minęła dłuższa chwila zanim się uspokoiłam. Pojawiło się jeszcze jedno uczucie, prócz tych wyżej wymienionych – ulga. Poczułam ulgę, że już mam to za sobą, że nie wisi nade mną widmo śmierci mojej mamy, z którym żyłam ostatnie siedem lat.
Już nie cierpi, jest wolna, wraca do domu. Już nie muszę patrzeć na jej ogromne cierpienie, nie muszę patrzeć, jak umiera na moich oczach. Ulga. A jednocześnie smutek i rozpacz.
Poleciałam do kraju. Nie zobaczyłam mojej Rodzicielki nawet po śmierci. Życzyła sobie być skremowana. Tata spełnił jej prośbę. W piątek jej prochy zostały przewiezione do kaplicy na cmentarzu, gdzie następnego dnia odbył się pogrzeb.
Ja i moja Mama nigdy nie byłyśmy przyjaciółkami, obie byłyśmy uparte i zawzięte, żadna nigdy nie chciała odpuścić. Ciężko nam było znaleźć porozumienie. Ale kiedy chowali urnę z jej prochami do grobu, moje serce rozpadło się na milion kawałków, chciałam paść na kolana i rozdrapywać ziemię rękoma. Nie da się tego opisać słowami. Nawet mi ciężko wyrazić, jak obezwładniający jest ten ból. Kiedy zrozumiałam, że nigdy już jej nie zobaczę, tama pękła.
Ona dała mi życie, wychowała mnie, a teraz Jej nie ma. Zostawiła po sobie pustkę i ciszę, tak bardzo dojmującą ciszę, że nie dało się tego wytrzymać. Chciałam jak najszybciej wracać do dzieci, zająć się domem i obowiązkami, nie czuć tego żalu, tej okropnej pustki. Nie chciałam przeżywać żałoby, targowałam się, uciekałam od tego okropnego bólu.
Jednak przychodzi chwila, kiedy musimy się z tym bólem zmierzyć, prędzej czy później musimy przeżyć każdy etap: od szoku i niedowierzania, poprzez gniew, poczucie winy, targowanie się i depresję, aż po akceptację. Przeszłam przez każdy z tych etapów i dziś ze spokojem o tym opowiadam.
Śmierć mojej Mamy była przełomem w moim życiu, zapoczątkowała szereg wydarzeń prowadzących mnie do przebudzenia mojej świadomości.
Życie ludzkie nieuchronnie prowadzi do śmierci, która w mojej opinii nie jest końcem naszej wędrówki, a tylko pewnym mostem, przez który musimy przejść, by dalej wzrastać. Wierzę w głębszy sens naszego tutaj istnienia, jesteśmy czymś więcej niż tylko ciałem. Ciało umiera a dusza żyje wiecznie. Tak szybko, jak sobie to uświadomimy, tak łatwiej będzie nam zaakceptować utratę bliskich nam osób.
Marta Kaźmirak
Redakcja portalu informuje:
Wszelkie prawa (w tym autora i wydawcy) zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów zabronione.