Całe życie myślałam, że nigdy mnie to nie spotka – przecież jestem silna, tyle już przeszłam i zawsze sobie radzę. W poprzednim artykule pisałam o tym, jak odeszła moja mama, wspomniałam też, że nie pozwalałam sobie na żałobę i tłumiłam emocje. Broniąc się przed tym, sprowokowałam, by natarła ze zdwojoną mocą. Depresja… wpadłam w jej bezlitosne i obezwładniające szpony.
Mroczna i demoniczna maszkara przyszła niepostrzeżenie i rozłożyła mnie na łopatki.
Byłam zupełnie sama. Ludzie wokół mnie nagle rozbiegli się, zajęci swoimi
sprawami lub walczący z własnymi demonami. Nie mieli ochoty odganiać moich.
W obcym kraju, oddalonym setki kilometrów od ojczyzny, bezsilna i samotna straciłam sens oraz chęć do życia. Dzieci trzymały mnie w pionie, wiedziałam, że dla nich muszę trwać, wstać rano, zaopiekować się nimi. Zapomniałam jednak, że najważniejszą osobą do zaopiekowania jestem ja sama.
Upłynęło sporo czasu zanim to zrozumiałam. Jestem introwertyczką. Cóż… dziś przemodelowuję to przekonanie. Wtedy była to dla mnie wymówka, by nie wychodzić, nie spotykać się z ludźmi. Jeśli już musiałam, to starałam się jak najszybciej wrócić do domu – do bezpiecznej przestrzeni.
Oblewał mnie zimny pot, kiedy wchodziłam na dziedziniec szkolny wypełniony każdego ranka rodzicami i opiekunami.
Znajomi skarżyli się, że ich nie zauważam, że ignoruję i mijam bez słowa. Wierzcie lub nie, ale ja ich nie widziałam, byłam maksymalnie skoncentrowana na ucieczce z „miejsca zagrożenia”. Wtedy skupiska ludzi mnie przerażały i drenowały z energii.
Nie dbałam o siebie. Dresy, zapinana na zamek bluza i trampki – to był mój stały strój, niezależnie od tego, czy byłam w domu, czy właśnie szłam po dzieci. Przestałam się malować, jadłam byle co i przytyłam. Moja kobiecość pojechała na bezterminowe wczasy.
Nie muszę chyba wspominać, że wraz z kobiecością, również wszelka seksualność wzięła urlop, tym samym relacja z mężem stała się bezobjawowa, taka jak szalejący wtedy wirus celebryta.
Moja depresja rozgościła się na dobre kiedy zarządzono lockdown. Zamknięta z dziećmi w domu zupełnie się wyobcowałam, nie odczuwałam radości, ani wdzięczności za to, co mam. Zamiast tego towarzyszył mi ciągły strach, gonitwa natrętnych i czarnych myśli nie ustawała. Chęć do życia malała.
„Błądzę w ciemnościach, ogarnął mnie chłód, a mrok zasysa ostatnią poświatę” – myślałam. Pamiętam jeszcze kierunek, z którego sączyły się promienie światła zanim zupełnie zniknęły. Waham się, nie wiem w którą stronę teraz iść, po omacku szukam oparcia, potykam się przy tym o wyrastające przeszkody.
Co mam robić? Może przeczekać… może ciemność sama ustąpi? Brak mi sił, a oczy nieprzyzwyczajone są do czarnej pochłaniającej wszystko próżni. Nie widzę przed sobą perspektyw. Zanim przywyknę do panującego wokół mnie mroku upłynie czas, który ucieka mi przez palce, który nieubłaganie postępuje i pożera moje pragnienia.
A co potem…? Kiedy już odzyskam wzrok i zaprzyjaźnię się z kolorami czerni i szarości… W którym kierunku pójdę, by poszukać nowego blasku…. Znów tyle pytań i niewiadomych.
Na razie trwam i nie mam zamiaru się poddawać, nie ulegnę ciemności, osiągnę upragnione katharsis i narodzę się na nowo…”
To cytat z mojego bloga. Wpis ten tworzyłam w kompletnym odrętwieniu. Czytając to można dostrzec płomyk tlącej się nadziei na lepsze jutro. Jutro, które wreszcie nadeszło, po latach ciężkiej pracy nad sobą, wchodzenia w nieprzyjemne i niewygodne wspomnienia z przeszłości, dogłębną analizę swoich emocji i przeżyć.
Dotarłam do odpowiedzi na pytania, które nurtowały mnie od chwili, gdy pochowałam mamę. Jej odejście zapoczątkowało moją ogromną przemianę, która wciąż trwa. Dziś jestem wdzięczna za każde złe doświadczenie, za każde rozczarowanie, za każdą przeszkodę i za każdy upadek, ponieważ nie liczy się to jak często upadamy, ważne jest, że się podnosimy oraz jak bardzo nas to umacnia.
Byłam tam, miewałam myśli samobójcze, nie miałam siły żyć. Znam te uczucia bezsilności i totalnego odrętwienia. Byłam tam i wiem, jak ciężkie potrafi być wtedy codzienne funkcjonowanie, gdy podstawowe czynności wydają się torturą.
Depresja nosi maskę i przyklejony do niej uśmiech, nie widać na zewnątrz, że w środku rozgrywa się emocjonalne starcie tytanów. Czy wygra radość życia, czy marazm – to zależy tylko od nas. I wiecie co…?
Warto prosić o pomoc, warto iść do specjalisty, warto walczyć o siebie, ponieważ nie ma nic piękniejszego i cenniejszego od życia, od bycia świadomie tu i teraz. Bierzmy garściami z każdego dnia i bądźmy kreatorami naszego życia, niech będzie spełnione, szczęśliwe i pełne dobrostanów.
O wydarzeniach, które spowodowały, że powoli wstałam z kolan i stałam się silniejsza bardziej niż kiedykolwiek, chciałabym napisać w cyklu tekstów noworocznych. Zapraszam do śledzenia moich publikacji.
Marta Kaźmirak
Redakcja portalu informuje:
Wszelkie prawa (w tym autora i wydawcy) zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów zabronione.