Jak sobie poradzić z rozstaniem? Jak udźwignąć ból po utracie bliskiej osoby? Przechodziłam przez to już raz, byłam wtedy bardzo młoda, nieświadoma swoich emocji ani tego, po co one są, zakochana po uszy, porzucona i odcięta od źródła miłości, byłam wtedy na krawędzi. Nie jadłam, nie spałam, nie mogłam normalnie żyć.
Niedawno przechodziłam kolejny zawód, tym razem byłam starsza, mądrzejsza, bardziej doświadczona i świadoma. Opowiem, jak sobie z tym radziłam. Ten tekst dedykuję wszystkim tym, którzy teraz zmagają się z podobnym dramatem.
Zawód miłosny jest jedną z najtrudniejszych rzeczy do przejścia, boli tak bardzo, że człowiek ma ochotę wyrwać sobie serce z piersi, wrzucić je do ognia w nadziei, że razem ze złamanym sercem spłonie ten ból. Nagły brak ukochanego i związanych z nim emocji, jakimi karmiliśmy się przez jakiś czas, powoduje efekt odstawienia, podobnie jak u osoby uzależnionej. Człowiek męczy się dniami, tygodniami, miesiącami a nawet latami, cierpi w samotności, zadręcza swoim żalem przyjaciół i bliskich lub też szuka „substytutów”, by zastąpić tym utraconego partnera.
Jeśli chodzi o mnie, to za pierwszym razem desperacko chciałam to wyłączyć, wypełnić czymś pustkę, przestać ją odczuwać, robiłam wszystko, by się tak stało. Po ponad dwudziestu latach postanowiłam przeżyć to zupełnie inaczej.
Traumę trzeba przepracować, nawet jeśli wydaje się, że ból nigdy nie minie, to trzeba sobie w nim posiedzieć, zmierzyć się z tym, co przychodzi, zapytać siebie, dlaczego tak się czujemy. Należy przejść przez każdy etap żałoby po utracie, dać upust emocjom, płakać w poduszkę, jeśli przychodzi potrzeba, krzyczeć. Nie wolno tego tłumić, trzeba o tym mówić, można pisać dziennik, lub iść na siłownię, porządnie się spocić, jeśli to przynosi ulgę.
Aktywność fizyczna, czas spędzony z przyjaciółmi i bliskimi, wakacje i odpoczynek, relaksujące kąpiele, ciekawe i przyjemne filmy lub książki, w jakikolwiek sposób lubimy dobrze spędzać czas, róbmy to. Ale zdrowiejmy sami, bez poznawania nowych osób, bez usilnego zakrywania dziur nowymi podbojami. To najgorsze, co można sobie zrobić.
Żałoba po utracie wyglądała w obu moich przypadkach mniej więcej podobnie, zwłaszcza te pierwsze etapy, jednak za drugim razem dwa ostatnie już przeżywałam całą sobą, nie uciszałam emocji, nie uciekałam od jątrzących moje zranione serce fal kryzysu. Im bardziej i więcej pozwalałam sobie na odczuwanie bólu, tym szybciej przychodziła ulga.
1. Szok i wyparcie. Najpierw nie wierzyłam w to, że to się dzieje, że to koniec. On się po prostu ode mnie odwrócił i odszedł. Wpadałam w konwulsyjny szloch a ból, jaki czułam, nie sposób opisać. Odczuwałam go niemal fizycznie, w samym środku mojej istoty: tępy, ciężki, duszący, umiejscowiony w samym sercu.
2. Targowanie się. Długo broniłam się przed tym stanem rzeczy, próbowałam go odzyskać, prowokować spotkania, nie potrafiłam odpuścić i odejść z podniesioną głową. Dużo absurdalnych i nierozsądnych pomysłów przychodziło mi do głowy, co powodowało, że jeszcze bardziej rozdrapywałam krwawiącą ranę, zamiast pomóc jej się zagoić.
3. Gniew. Potem byłam zła, wręcz wściekła. Życzyłam mu źle, próbowałam się mścić i narobić mu problemów, chciałam, żeby cierpiał, tak jak ja. Nie umiałam zrozumieć, że on po prostu już nie chce ze mną być, nawet nie przychodziło mi do głowy, by to zaakceptować.
4. Wątpliwości. Moje poczucie wartości spadło, obwiniałam siebie, że nie byłam wystarczająco dobra, wystarczająco atrakcyjna, że to moja wina, powinnam zrobić więcej, by go zatrzymać, nie dopuścić, by odszedł.
5. Depresja. Moim zdaniem jest to najcięższy z etapów. Za pierwszym razem trwał u mnie dość długo. Byłam ciągle smutna, bardzo dużo płakałam, nie miałam motywacji i chęci do życia, najłatwiejsze obowiązki czy zadania sprawiały mi trudność. Wspomnienia wspólnych chwil zupełnie pozbawiały mnie oddechu i niemal bezustannie czułam ten tępy, ciężki ból w sercu. Wtedy uciekałam od odczuwania, szukałam na siłę zastępstwa, próbowałam różnych używek, by się znieczulić, co okazywało się jeszcze bardziej zgubne. Teraz, kiedy przyszło do przeżywania tego etapu postanowiłam posiedzieć sobie w tym bólu, poszukać odpowiedzi, uwalniać emocje, akceptowałam każdy nadchodzący kryzys, nie obwiniałam się za stan, w którym jestem, dałam sobie czas.
6. Akceptacja. W pierwszym przypadku etap ten trwał najdłużej, zanim byłam gotowa ruszyć naprzód, minęło kilka długich miesięcy. Ale pogodziłam się z tym, wciąż za nim tęskniłam, ale zaakceptowałam bez złości i gniewu to, co mnie spotkało, przestałam przeklinać dzień, w którym go poznałam, przestałam życzyć mu źle i wylewać jad. Wybaczyłam.
Za drugim razem akceptację przeszłam ekspresowo, racjonalnie myślałam o powodach rozstania i konsekwencjach, jakie dotknęłyby mnie, gdyby do niego nie doszło. Z wdzięcznością dostrzegłam dobre strony mojej decyzji a było ich znacznie więcej niż tych złych. Uświadomiłam sobie, że dobrze się stało i z tego miejsca szybko wstałam z kolan i poszłam naprzód. Odrodzona jak Feniks z popiołów, pogodzona ze sobą, stanęłam wreszcie w prawdzie, i byłam gotowa na nową relację.
Okres po rozstaniu przypomina żałobę po śmierci kogoś bliskiego, musimy nauczyć się żyć bez tej osoby. By stanąć na nogi trzeba po prostu pozwolić sobie to przeżyć. Zdarza się, że na horyzoncie pojawia się inna, nowa osoba i cudownie skraca okres męki swoją obecnością, czasem okazuje się, że przez ten cały czas była tuż obok a my pogrążeni w smutku nie dostrzegaliśmy szansy, którą życie dosłownie nas obdarowało.
Jednak najgorsze rozwiązanie to na siłę szukać kogoś, by na niego przelać nieodwzajemnione uczucie, dlatego że w trakcie traumy nie myślimy dostatecznie trzeźwo i racjonalnie. Jeszcze nie potrafimy ocenić intencji nowego kandydata, dlatego możemy sparzyć się po raz kolejny i spotęgować swój ból. Lepiej dać sobie czas na przeżywanie rozstania, nie szarpać się a na spokojnie pozwolić, by zranione serce zagoiło się we właściwym dla każdego tempie.
Redakcja portalu informuje:
Wszelkie prawa (w tym autora i wydawcy) zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów zabronione.