Nasza Gazeta w Irlandii „Jestem człowiekiem bezkompromisowym”. Wywiad z Romkiem Puchowskim - Portal Polonii w IrlandiiPortal Polonii w Irlandii

„Jestem człowiekiem bezkompromisowym”. Wywiad z Romkiem Puchowskim

DSC_0804
Jest człowiekiem zbuntowanym i artystą. Od 10 lat zajmuje się już tylko i wyłącznie swoją muzyką. Choć na scenie wygląda jak dziecko bawiące się gitarą DOBRO, to jest on w pełni świadomym siebie i wielowymiarowym twórcą, a jego muzyka jest najwyższych lotów. Obecnie pracuje nad kolejną solową płytą, ciesząc się jednocześnie z możliwości bycia ojcem na pełen etat.

Romkiem Puchowskim, po kwietniowym koncercie z Slidin PK and The Band w Dublinie, rozmawiała Samanta Stochla.

Romku, jak nazwiesz ten rodzaj muzyki, który robisz? Z jednej strony jest to blues, a z drugiej strony… No właśnie – co to jest?

Inspiruję się oczywiście bluesem, jak najbardziej. Termin singer-songwriter chyba najtrafniej określa to co robię. Jest w tym dużo bluesa, improwizacji i zwykłego …szaleństwa (śmiech). Elektronika pojawiła się wtedy, gdy zamknąłem zespół Von Zeit, moją formację, z którą nagraliśmy kilka płyt na przestrzeni 2002-2008. Chciałem grać znowu solo, ale trochę mi było mało siebie na scenie. Po prostu wzbogaciłem brzmienie i trochę zacząłem bawić się elektroniką. Odrzuciłem niepotrzebne rzeczy, zostawiłem kwintesencję i… jest. Lubię loopować.

Dla mnie niesamowity jest sposób, w jaki zachowujesz się na scenie. Kiedy grasz i śpiewasz, jest w tym tyle dziecięcej radości. Jak udało ci się „to” zachować?  Wielu artystów z czasem „odpada”, a  ich twórczość robi się bardzo komercyjna. Ty sprawiasz wrażenie takiego „świeżego”.

Bardzo dziękuję za to, co mówisz. To jest nieprawdopodobny komplement. Ja jestem punkowcem. Człowiekiem zbuntowanym, bezkompromisowym. Muzyka jest moją pasją, kocham ją. Uwierz proszę, że nigdy nie zdarzyło mi się grać koncertu wbrew sobie. Zawsze grałem to, na co miałem ochotę. Oczywiście bywały koncerty, gdzie w trakcie okazywało się, że to nie było  „to”. Już więcej tam nie grałem. Dzięki temu zachowałem taką czystość, pewien rytuał.  Kiedy wychodzę na scenę gram, robię sztukę. Jeśli rytuał staje się sztampowy, zrobiony od niechcenia, to już nie jest rytuałem.

Czym był dla ciebie formacja Von Zeit?

Powołałem do życia Von Zeit niesiony potrzebą grania swojej autorskiej muzyki. Von Zeit było czymś na kształt grupy twórczej. Zebrałem wokół siebie kapitalnych ludzi, którzy mieli okazję realizować moje szalone wizje. Każdy dołożył swoje i zrobiło się ciekawie. To było doświadczenie, które zrewolucjonizowało moje live acts. Zyskałem też ogromną rzeszę nowych odbiorców.

W październiku będziesz grał na 35. edycji Rawa Blues Festival. To już kolejny twój koncert na tej scenie. Pierwszy, choć nie jedyny, był w 1989 roku. Powiedziałaś kiedyś, że to był początek twoich świadomych, muzycznych działań. Czy możesz jakoś podsumować ten czas pomiędzy 1989 a 2015 rokiem?

Rzeczywiście świadomą przygodę z muzyką datuję na 1987 rok. Natomiast profesjonalne granie i funkcjonowanie na rynku zaczęło się na początku lat dziewięćdziesiątych. Ale Rawa Blues to był początek. Potem dość intensywnie wyjeżdżałem za granicę. Głównie do Wielkiej Brytanii i Niemiec. Trochę grać, trochę pracować. Gdy wróciłem w 1991 roku z „Zachodu”, zupełnie przypadkowo, dzięki mojej dziewczynie, a obecnie mojej żonie, zacząłem grać z Adamem Wendtem. Był on w tamtym czasie najlepszym w rankingach saksofonistą jazzowym w Polsce, w zespole Walk Away. To dzięki niemu zaczęło się profesjonalne granie. Potem był taki moment, kiedy pracowałem jako dyrektor Izby Gospodarczej, a jednocześnie grałem koncerty. To był krótki epizod. To nie było kompletnie „to”, co chciałem robić. Bardzo szybko się stamtąd „wylogowałem”.  Pracowałem też w legendarnym klubie „Żak” w Gdańsku, gdzie byłem szefem sceny muzycznej, a później wicedyrektorem. W końcu, kiedy poczułem, że mam wystarczająco silną pozycje na rynku, zwolniłem się stamtąd i zająłem wyłącznie muzyką. To jest etap, na którym aktualnie się znajduję. Nie żałuję absolutnie. Od dziesięciu lat zajmuję się zawodowo już tylko i wyłącznie sztuką, swoją muzyką i jest super (śmiech).

A jak do tego doszło? Tak konkretnie…

Przez całe lata 80. i 90. właściwie terminowałem. Grałem z muzykami ze Stanów, grałem ze wspomnianym już Adamem Wendtem, Keithem Dunnem, Nickiem Katzmanem. Graliśmy bluesa, było w tym dużo jazzu i mojej punkowej energii. Zostałem zaproszony do udziału w prestiżowym projekcie koncertowym Mistrzowie Gitary. Było to blisko 60 koncertów u boku wybitnych polskich gitarzystów, głównie klasycznych. Po prawie dziesięciu latach takiego intensywnego koncertowania zarówno w klubach, jak i na festiwalach, brakowało mi coraz bardziej grania na scenie swoich kompozycji. W międzyczasie już tworzyłem autorskie piosenki. Po powrocie z jednej z takich z takich tras, zabrałem całą zarobioną kasę i pojechałem do Berlina. Kupiłem sprzęt do nagrywania i tak powstała pierwsza płyta Von Zeit, z powodu której część środowiska się za mnie obraziła (śmiech). „Romek co to za dziwactwa?” – pytali. Płytą zainteresowali się Newsweek i MTV. Krótko po tym wydałem pierwszą solową płytę „Simply” dla legendarnej wytwórni Tymona Tymańskiego Biodro Records. No i tak to się zaczęło.

W jednej ze swoich piosenek mówisz, że teraz jest prościej niż było kiedyś. Co miałeś na myśli?

To jest bardzo osobista piosenka. Każde doświadczenie życiowe buduje naszą wartość. Szczególnie te ciężkie, o których często chcielibyśmy jak najszybciej zapomnieć. Mam na myśli na przykład pożegnania najbliższych. Kiedy byłem młodszy wydawało mi się, że takie doświadczenia będą mnie „niszczyć”. Życie pokazało, że są to realne aspekty uczestnictwa w kosmicznej wymianie energii. To jest główna myśl tej piosenki. Bardzo dziękuję za to pytanie. Pierwszy raz to sobie uświadomiłem w tak krótkiej formie i zwerbalizowałem.

We wszystkich informacjach na twój temat podkreślany jest fakt, że grasz na gitarze DOBRO.  Muszę powiedzieć, że pierwszy raz widziałam takie cudo. Czemu ten instrument jest tak szczególny?

Gitara DOBRO to bardzo ciekawa sprawa. Jest to właściwie ikona brzmienia folkloru amerykańskiego. Uwaga – skonstruowana przez Słowian. Konstruktorem tej gitary jest Jan Dopiera pochodzący ze Słowacji. Zaczęli produkować te instrumenty w  latach 20. XX w. To takie ogniwo pomiędzy gitarą akustyczną i elektryczną. Jeszcze nie było elektrycznej, a już im akustyczne nie wystarczały.  To były gitary, które zostały skonstruowane po to, aby były bardzo głośne. Mają specjalny system rezonatorów. W wielkim skrócie, instrument ten to skrzyżowanie gitary z banjo, jeżeli chodzi o zasadę działania tego instrumentu. Jest to mój podstawowy instrument. Mówią o mnie, że jestem wirtuozem tego instrumentu. I pewnie jestem … Właściwie jestem z nim zrośnięty. DOBRO z jednej strony wymaga od instrumentalisty dużej siły, z drugiej uwalnia masę brzmieniowych subtelności. Pochodzi z gitarowej rodziny, ale jest bardzo inny od tych gitar które powszechnie znamy. To instrument wymagający czasu i ogromnej pracy. Jak każdy (śmiech).

Prowadzisz warsztaty gitarowe. Jak to się dzieje, że jedni tylko „brzdąkają” sobie gdzieś po cichu, a inni, jak to powiedziałeś „zrastają się” z tym instrumentem? Co jest istotne w nauce gry na gitarze?

Istotne jest to jaki obierasz cel. Bywa też tak, że ty chcesz się z instrumentem zrastać, a on z tobą nie. Nie chodzi o naukę gry na gitarze, to bardziej kwestia wyboru życiowej drogi. Znam wielu ludzi, którzy muzykują w wolnych chwilach w domowym zaciszu, a reprezentują poważny poziom. To kwestia wyborów i odwagi (śmiech).

Romku, bycie muzykiem kojarzy się z częstymi wyjazdami i koncertami. Jak przyjmują to twoje córki i żona?

Wiesz, co… To jest tak, że taki czas bardzo intensywnych rozjazdów już minął. To był okres 1991-2008. Rzeczywiście, wtedy bardzo dużo podróżowałem. W tej chwili mam dzieci i dla mnie najważniejsza teraz jest rodzina. Dla mnie istotne jest to, żeby spędzać z nimi jak najwięcej czasu. Pracuję więcej w domu.  Komponuję aktualnie materiał na nową płytę. Jeżdżę rzadziej, a konkretniej (śmiech). W tym roku odwiedziłem USA, Irlandię, będzie też około 20 koncertów w Niemczech. W międzyczasie dużo czasu spędzę pracując w domu. W tej chwili jest naprawdę dużo możliwości, które pozwalają po prostu normalnie funkcjonować.

O czym marzysz? Czy jest coś, czego chcesz dla siebie? Szczęścia. Co znaczy dla ciebie szczęście? Każdy inaczej pojmuje to słowo…

Wiele spraw się na to składa. Chciałbym, aby moje dzieci gładko weszły w życie, i żeby cieszyły się nim. Chciałbym mieć z nimi dobrą relację. Marzę o tym aby w sędziwym wieku, razem z moją żoną spotykać się z nimi, siedząc w ogrodzie i przyjmując kawkę, herbatkę oraz ciasteczka. Prosta sprawa (śmiech). Tak będzie.

Rozmawiała Samanta Stochla


Redakcja portalu informuje:
Wszelkie prawa (w tym autora i wydawcy) zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów zabronione.